www.easyriders.pl |
||||||||||
turystyka motocyklowa, podróże, relacje, zdjęcia, porady |
||||||||||
|
powrót 8-21 wrzesień 2003 r. Rafał B (CZ175 Sport), Paweł G (MZ TS 250) Bieszczady, Słowacja, Ukraina Wyjeżdżamy wieczorem. Chcemy
rano być już w górach. Noc gwieździsta, chłodna. Jedziemy wolno.
Po bokach wielkie, ciemne drzewa, przed nami księżyc i lśniąca
srebrzyście w jego świetle droga. Ruchu prawie nie ma. Widać tylko
reflektor w lusterku lub czerwone światełko przed sobą. Silnik pracuje
równo, na niskich obrotach. Zatrzymujemy się co jakiś czas by
zatankować, ogrzać się, zrobić herbatę do termosu, spojrzeć w mapę.
Kierujemy się na Rzeszów, Lesko. Sporo jeszcze nam zostało ale
noc długa. Nad ranem znajdujemy ustronne miejsce w lesie, rozkładamy
śpiwory i pod chmurką ucinamy sobie kilkugodzinną drzemkę. Jedziemy
wzdłuż Jeziora Solińskiego. Zatrzymujemy się na noc w Polańczyku.
Zostawiamy bagaże w chacie i jeździmy po okolicy fundując sobie małe
enduro. Opijamy szczęśliwy dojazd piwem za złotówkę. Śpi się
doskonale.
Jedziemy do Wołosatego i dalej
(zakaz ruchu) aż do końca pod sam słupek graniczny. Miła niespodzianka.
Tam, na końcu Polski spotykamy Pawła na Yamaszce. Znamy się ze
spotkania podróżników motocyklowych tzw.
„Baranka”. W Wetlinie jemy obiadek w kultowym barze
„Smak”. Na jednej z nielicznych stacji obsługę stanowi
kobieta. Lejemy do pełna i dalej w drogę. Jedziemy przez Barwinek na
Słowację, która wita nas deszczem. Nie możemy znaleźć campingu
zaznaczonego na mapie. Jest zimno, ciemno, nieprzyjemnie i spać się
chce. W końcu zjeżdżamy do położonych kilkadziesiąt metrów od
drogi zabudowań. Psy szczekają, brama zamknięta. Wyłania się jakaś
sylwetka. Pytamy o możliwość noclegu. Młody Słowak zaprasza do środka.
Najpierw chowa psy. Wchodzimy. Zaprowadza nas do pokoju, wkręca
żarówkę, zaprasza do baru. Oprócz obsługi (w tym jednego
wielkiego bramkarza) jesteśmy sami. Klub wielki i nieźle urządzony. Nie
mamy zbyt wiele pieniędzy. Dziękujemy, mówimy że mamy swoje
jedzenie. Nalegają jednak, żeby zjeść coś na ciepło. Serwują nam pyszny
obiad za grosze. Podejrzana wydaje się być ich nadmierna uprzejmość.
Rano jednak wstajemy cali i zdrowi a na dodatek z motocyklami. Chyba to
nowe miejsce: „BIKERS FRIENDLY”.
Kierujemy się w deszczu na przejście z Ukrainą. Przekroczenie granicy zajmuje nam około dwóch godzin. Wypełniamy jakieś formularze, deklaracje. Sprawdzają nam bagaże, pytają czy nie mamy narkotyków, broni itp. Pytają o cel podróży. To jest chyba podstawowe i najczęściej zadawane pytanie milicji i straży granicznej więc warto mieć jakąś konkretną odpowiedź. Żądają wizę i inne pierdoły bezpodstawnie. Oczywiście wymyślają takie rzeczy, których nie posiadamy. W zamian oczekują dolarów. Jesteśmy twardzi. Nie dajemy ani centa. W końcu widzą, że nic z nas nie wycisną i puszczają. Za przejściem wymieniamy baxy na hrywny. Przelicznik: 5.17hr=1$.
Użhorod - niewielkie miasto. Kolejny raz widzimy, że warto omijać większe miejscowości bokiem. Ruch jak w Rzymie. Wielkie tankowanie. Litr paliwa 80okt. kosztuje 1.30zł ! Przy wyjeździe ze stacji odkryta studzienka, niczym nie zabezpieczona. Na jednej z wsi zatrzymujemy się w przydrożnym barze. A co tam, nie będziemy sobie żałować. Jemy barszczyk ukraiński i pierożki. Pytamy się Ukraińców ze stolika obok gdzie by radzili pojechać, co zobaczyć. Pokazują nam na mapie, tłumaczą, opowiadają. Już wiemy, że dzisiaj pojedziemy do Poljany. Wybieramy opcję „lekki offroad” i drogą nie jak stół podążamy do celu. O to nam chodziło. Jechać wolno, spokojnie, coś widzieć. Widzieć jak tu naprawdę ludzie żyją a nie gnać zostawiając wszystkich i wszystko z tyłu. A tu po drodze jakieś krówki na środku, a to gęsi, a to znowu dzieciaki doradzające jakie z tych tańszych winko jest najlepsze, a to dziurka większa i kontrola czy bagaż jeszcze wisi. Bardzo fajnie się jedzie, wreszcie schnie na wietrze. W Poljanie pytamy starsze kobitki stojące przy drodze o jakiś nocleg, możliwość rozbicia namiotu. Strzał w dziesiątkę. Zostawiamy motorki i idziemy pić mineralnyje wody. Duży ruch we wsi. Największe wrażenie robią na nas stare autobusy i ciężarówki. Większość jeździ na postojówkach albo w ogóle bez świateł. Gospodarze częstują nas zupką, pijemy winko, rozkładamy na podłodze mokre rzeczy. Starszy pan, który tu mieszka okazuje się, że jeździł kiedyś dużo motorkiem, po całej Ukrainie, do Rosji i Polski. Spał gdzie popadło, w stogu siana, w lesie. Swój człowiek. Na drugi dzień wyjeżdżamy w strugach deszczu. Na dodatek spada mi łańcuch. Szczęście, że w całości i jego założenie zajmuje niewiele czasu. Tym razem jedziemy główną trasą by poczuć różnicę. Malownicze „pieriewały”. Zatrzymujemy się podziwiać widoki. Silniczki chodzą bardzo dobrze na 80-tce. Zapach z rury jest nieco inny niż w Polsce. Na drogowym posterunku milicji nie mamy żadnych problemów. W Truskawcu dużo ekskluzywnych sanatoriów, hotel z basenem. To nie miejsce dla nas. Trzeba się rozejrzeć za jakimś miejscem na nocleg. Znowu zjeżdżamy na gorsze drogi. Na wioskach spotykamy ridersów na ruskach bez kasku ale niewielu. Przy przydrożnym krzyżu zagadujemy starszą panią. Pytamy o możliwość noclegu. Woła koleżankę, która początkowo boi się wziąć nas do siebie ale daje się przekonać, że dobrzy z nas ludzie i niegroźni. Tu gościna jest pierwszorzędna. Jemy, pijemy, gadamy. Motocykle stoją w garażu obok Moskwicza i starej, zdezelowanej Cezety. Ludzie bardzo gościnni. Śpimy na łóżku. Oj, szybko się zasnęło.
Nie ma jak zacząć dobrze poranek. Nieco skacowani do śniadanka pijemy kilka pięćdziesiątek samogonu. Mocne i dobre. Już chyba dzisiaj stąd nie wyjedziemy. Jedziemy z gospodarzami, ich synem, sąsiadem, sąsiadką pięćdziesięcioletnią Wołgą. Pojemność 2400 więc 7 osób i bagaż nie jest dla niej wyzwaniem. Ukraińcy jeżdżą do nas na jabłka a my do nich na ziemniaki. Bulwy obrodziły. Zbieramy je do wiklinowych koszy a później przesypujemy do worków. Do konika należy ich wykopanie. W przerwach posiłek z ciepłą przekąską, rybką i czymś do niej. Pracując rozmawiamy, słuchamy, poznajemy ich życie. Jesteśmy traktowani jak członkowie rodziny. Wieczorkiem robimy z gospodarzem mały maraton po miejscowych barach. Piwko, makrela, wódeczka. Jura - syn gospodarza robi nam wycieczkę wspomnianą Wołgą po okolicy. Zasypiamy twardo. Nie przeszkadza nam włączony głośno telewizor nastawiony na polską stację. Wcześnie rano wyjeżdżamy po drodze odwożąc gospodarza na pole. Miejscami bardzo zimno, zaszroniona trawa, mgiełki, pastwiska i pasące się na nich konie. Kupujemy za ostatnie hrywny paliwo, jedzenie na drogę i wódke spod lady. Na granicy Ukraińcy chcą od nas wyłudzić dolce ale nie ma szans. Śmieszne. Wyjeżdżamy z kraju a oni wyskoczyli z podatkiem drogowym. Jeden z nich bawi się kluczykiem od mojej CZ. Trzeba jednak zachować spokój. Mówimy, że nie zapłacimy bo nie ma takiego podatku a zresztą nie mamy kasy. „Co teraz będzie?” -pyta jeden z nich. „ Nie wiem. Możecie nas trzymać i tak nic nie damy bo nie mamy”- pada odpowiedź. Jedziemy dalej. Wschodnie przejścia mają to do siebie, że traci się na nich sporo czasu, poczwórne kontrole, papierki, pytania, łapóweczki. Można jednak przejechać nie płacąc nic (jak my). Atutem dla nas były stare, niepozorne maszyny i skromny budżet. „To dojechało?”, „tak daleko?” - padały pytania.
Wschód jest piękny i ciekawy. Warto tam pojechać na dłużej. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo to nic złego nas nie spotkało. Wszędzie są normalni i idioci. Stosunek do Polaków bardzo dobry. Ludzie życzliwi i gościnni. Warto jednak wspomnieć, że ogólnie Polacy są bogatsi od Ukraińców (przynajmniej w tej części co byliśmy), bardziej zautomatyzowani ale nie powinno się tego pokazywać, szpanować, rozrzucać pieniędzmi, rzucać w oczy itp. To są naprawdę fajni ludzie i gościnni ale nie dla frajerów, nowobogackich turystów na nowiutkich japońcach. Gdy zlejemy się bardziej z tłem tym lepiej. Ludzie będą bardziej otwarci... Zostało nam jeszcze 500 km przez Polskę. Wybieramy
trasę przez ciekawsze miejscowości: Łańcut, Leżajsk, Sandomierz. Jest niedziela
i spory ruch motocyklistów. Znowu zastała nas noc ale jedziemy do końca.
Jeszcze tam wrócim. /Billy & Wyatt |