ER

                              turystyka motocyklowa, podróże, relacje, zdjęcia, porady 

 

Rzut monetą - kierunek południe (Słowacja, Węgry, Rumunia -CZ175'73) 2002r.                                           powrót


To był mój pierwszy dalszy wyjazd. Dwa i pół tysiąca kilometrów trzydziestoletnią CZtką, w dwie osoby, obładowaną maksymalnie, z prędkoscią 60km/h... NIe zapomnę go nigdy, szczególnie tej jazdy dzień-noc-dzień bez spania z  przygodami. Pojechalismy tak po prostu przed siebie na południe z nadzieją, że zajedziemy gdzies dalej i wrócimy. Nie mielismy wiele czesci, nie mielismy nawet zapasowej świecy. Mielismy ochote gdzies pojechać wiec po prostu wsiedlismy i wio.


Kalisz - pod blokiem


Nie było sensacji, tragedii które pokazują w głupiej telewizji ale było życie, inne niż to na codzień. Piękne widoki i czas, który mieliśmy bo nikt nas nie gonił, zupełna wolność i brak poczucia pędu, gonitwy w poszukiwaniu jakiś przewodnikowych hitów a tylko czysta droga, ciągle nowe i nieoczekiwane, bez stresu czerpanie z życia... Przy tym bardzo skromny budzet który nie pozwalal nam się zepsuć nawet gdy mieliśmy na to ochotę. Nieprzespane noce spędzone w drodze i tak wiele wydarzeń, ludzi napotkanych, zwierząt, widoków sprawiało, że gdy się już na prawdę spało po czterdziestukilku godzinach to jednak dalej kontynuowało podróż na jawie a CZ mogła odpocząć chłodząc swe metalowe wnętrzności.



   

Jestesmy juz w komplecie skladajacym sie tylko z dwóch osób i motocykla. Nie bylo wiecej chetnych na wyjazd dwusuwem. Znamy sie z klubu motocyklistów PolitechnikiLódzkiej. Wybieramy kilka map, ustalamy trase a wlasciwie jej kilka wariantów. I takpózniej droge wybieramy na biezaco. Nie trzyma nas zadna rezerwacja noclegu czy tym podobne sprawy. Jedziemy w ciemno. To daje nam mozliwosc wolnego wyboru. Jedno jest pewne startujemy z Kalisza.  



Mimo, ze ograniczylismy zabrane rzeczy do minimum bagaz jest nieproporcjonalnie wielki w stosunku do motocykla.Czujemy calkiem dobrze na jakiej czesci ciala siedzimy, że silnik pracuje slysząc to bardzo dobrze i czując jego drżenie przez podeszwy. Kierujemy sie na południe. Jedziemy przez Kraków, Lysą Polanę do Tatrzańskiej Łomnicy. Za Częstochową, po dodaniu gazu zwiększają się obroty silnika a motocykl zaczyna zwalniać. Przyczyna prosta -brak łańcucha. Maszerujemy poboczem w poszukiwaniu zguby. Jest! Znaleźliśmy. Nie mamy jednak ogniwa i nie możemy go połączyć. Fajnie sie zaczyna. Ale jest przynajmniej wesolo. Szukamy sklepu lub warsztatu zostawiając motocykl na stacji benzynowej. Z nieba spada nam Jacek. To nasz nowy znajomy, również motocyklista. Zabieramy sie z nim samochodem do Czestochowy, kupujemy brakującą część i wracamy na stację. Zaczyna padac. Zakładamy swoje śmieszne stroje z PCV. W Krakowie jestesmy o zmroku. Jedziemy na Wawel. Znowu deszcz. Tym razem to porządna ulewa. Na stacji benzynowej wylewamy wode z butów. Jest zimno. Nie mają nic ciepłego do picia. Radzimy sobie jednak instalując w łazience własną grzałkę. Wprowadzamy też drobne udoskonalenia w naszych ubiorach. Pod przemoczone rękawice zakładamy rękawiczki foliowe pożyczone ze stacji. Ponieważ nie bardzo jest jak zatrzymać się w tym wielkim mieście na darmowy nocleg lub tańszy niż studencki hotelo-akademik jedziemy dalej. Całą noc w chłodzie i padającym co jakiś czas deszczu zmierzamy na południe. Ciekawie wyglądamy gdzieś patrząc z koron drzew. Światełko motocykla zadrapane kroplami padającego ukośnie deszczu, oświetlonego skromną łuną symbolicznego światła a dookoła pustka. Słychać tylko piękny dźwięk dwusuwa i myśli co nas jutro spotka i w ogóle gdzie dojedziemy.



Piatek 19.07.02 r. (Slowacja)

Świtem docieramy do Zakopanego. Wjeżdżamy na chwilę na Krupówki. Przez Poronin i Bukowinę Tatrzańską pędzimy na przejście graniczne. Do południowych sąsiadów wjeądzamy bez koron i PL-ki. Celnik słowacki śmieje się, że będziemy sikać na silnik żeby go schłodzic. Bardzo dowcipne ale zbędne. W Łomnicy wymieniamy pieniądze. Znajdujemy nocleg dzwoniąc z bezpłatnego telefonu stojacego przy tablicy informacyjnej. Przyjeżdża po nas gospodarz. Jedziemy za nim na kwaterę. W pewnym momencie jego Skoda znika nam z pola widzenia. Zatrzymujemy sie z powodu braku paliwa. To na szczescie tylko rezerwa. Wraca po nas gdy zauważa, że "motorki" nie ma w lusterku.




Spimy w bezpiecznym miejscu. Po sąsiedzku mieszka prokurator. Zwiedzamy okolice. Gdy siedzimy na krawężniku jedząc wielki chleb z malymi parówkami podchodzi do nas brodaty starzec i wita w Slovenskej Republice. Życzy nam zdrowia i udanego pobytu. Wieczorem pozwalamy sobie na odrobine luksusu. Jemy obiad w restauracji. Przed snem pijemy piwo. Jestesmy na Slowacji !

Sobota 20.07.02 r. (Słowacja, Węgry)

Pakowanie stalo sie swojego rodzaju rytuałem. Sposób zamocowania bagażu był bardzo ważny, wpływał na bezpieczeństwo i wygodę podróży. Musieliśmy mieć łatwy dostęp do najpotrzebniejszych rzeczy takich jak dokumenty, pieniądze, klucze, ubranie przeciwdeszczowe, olej itp. Trwało dosyc długo. Chyba najlepszy wynik osiągnęliśmy na Węgrzech gdy w pewnym momencie musielismy się szybko ewakuować... Nie mieliśmy sakw czy kufrów. Wiązaliśmy torby sznurem do starego koszyka wziętego z wózka dziecięcego znalezionego w kanale. Budzimy się. Pada deszcz. Niebo zachmurzone. Jemy śniadanie i szykujemy sie do wyjazdu bez specjalnego pośpiechu. Przestało. Zwiększamy tempo i po chwili jesteśmy już na trasie. Zatrzymujemy sie szybko bo w Popradzie. Tam robimy zakupy. Nie mamy forintów a dzisiaj zamierzamy spać na Węgrzech. Trudno, moze gdzies dalej znajdziemy kantor. Jedziemy przez Preszów, Koszyce i przejście w Hidasnemeti na Węgry. Słowacja to piękny kraj. Dobre drogi, malowniczy krajobraz, ruiny zamków, góry. Warto tu przyjechać motocyklem. Można się bez problemu dogadać.

Na Węgry wjeżdżamy bez forintów. To już tradycja. Wita nas lokalna kapela. Graja dopóki im nie zapłacimy. Zaczyna  robić się  pusto w baku. Pierwsza więc rzeczą jaką chcemy zwiedzić w tym kraju jest stacja benzynowa. Jest! Można tankować ale za forinty lub euro, których niestety nie mamy. Jedziemy na rezerwie. W hipermarkecie fuksem znajdujemy kantor. Wymieniamy walutę i od razu czujemy się pewniej. Trochę zaskoczeni jesteśmy wysoka ceną paliwa. Silnik na szczęście jest wyrozumiały i zadawala się niewielką iloscią mieszanki. Jest już prawie ciemno. Szukamy jakiegoś noclegu. Trafiamy na camping w Miszkolcu. Tam witają nas Polacy kieliszkiem wódki. Siadamy z nimi, rozmawiamy. Przy kwaterowaniu maly przekręt i zaoszczędzamy w ten sposób ok. 20 zl. Namawiają nas żeby zwiedzić Budapeszt. Tym razem nie rzucamy monetą. Juz zdecydowalismy.





Niedziela 21.07.02r. Poniedziałek 22.07.02 r.

(Wegry, Rumunia)

Jedziemy glówną drogą. Jest piękna pogoda. Wreszcie sucho i ciepło. Wstajemy wcześnie. Wyprzedzają nas z duąa róznicą prędkości nasi węgierscy koledzy. Na niebie cumulusy, wokól pola słoneczników, na horyzoncie góry.

   

W Budapeszcie trafiamy na spory ruch. Stolica robi na nas wielkie wrażenie. Jeździmy chyba wszystkimi mostami z jednej strony Dunaju na drugą. Zatrzymujemy się na lody, kupujemy widokówki. Jedziemy nad Balaton. Po drodze jednak mamy problem z bagażnikiem i usunięcie usterki zajmuje nam dużo czasu. Robimy w międzyczasie zakupy. Proponujemy jeżdżącym koło nas rolkarzom holowanie ale nie wykazują zainteresowania. Nad głowami przelatują samoloty. Stoimy blisko lotniska. Gdy ruszamy jest już ciemno i rezygnujemy z Balatonu na rzecz Budapesztu nocą. Jest piękny. Oświetlone mosty, zacumowane na Dunaju statki.



       



Chcemy sie zatrzymać by zrobić zdjęcie ale wcześniej zatrzymuje nas policja. Okazało się, że wyjechaliśmy wjazdem na parking. Zabierają mi paszport i prawo jazdy. Mam się po nie zgłosic następnego dnia na komisariat i zapłacić mandat w wysokości ok. 400 zl. Niedobrze. Nie mamy tyle pieniędzy by zapłacić i wrócic do Polski. Albo jedno albo drugie. Błagamy żeby nas puścili. Coraz bardziej realna staje się perspektywa noclegu na parkingu. Dogadujemy się po angielsku. Nagle staje sie coś niesamowitego. Oddają dokumenty. Go sleep, go to Poland mówi jeden z nich. Na pamiątke dajemy im widokówki z Kalisza. Robimy slajd nad Dunajem i bardzo ostrożnie wyjeżdżamy z miasta. Jest już pózno i ciemno.





Jedziemy główną ale pustą drogą. Nie wiemy dokąd prowadzi. Rezerwa włączona już jakiś czas temu a tu żadnych zabudowań nie wspominając o stacji paliw. Jeszcze jedziemy ale już czuję jak za chwilę będziemy wykonywać niezamierzone ruchy tułowiem w przód i tył a silnik przy tym będzie mówic buuuu . Podjazd pod górke bardzo sie dłuży. Czyżby nocleg w przydrożnym lesie ? Nie! Otóż za punktem przegięcia najdłuższego dla nas wzniesienia podczas tego wyjazdu w dole pojawia sie piękna, lśniąca, ukochana stacja. Tankujemy po korek. Pijemy kawę, rzucamy monetą. Wypada orzeł i jedziemy do Rumunii.





Dostajemy jeszcze od obsługi mapę Węgier z siecią stacji OMV. Kierujemy sie na Debrecen. Rezygnujemy z noclegu. W Fuzesabony przy zjeździe z autostrady zatrzymuje nas patrol. Tym razem chcieli tylko obejrzeć motocykl. Jest noc. Źle skręciliśmy i trochę błądzimy po jakimś miasteczku. Jadąc przez las szczególnie uważamy na mogące pojawić się zwierzęta. Ruch bardzo maly, gdzie możemy jedziemy środkiem drogi. Długie odcinki proste sprawiają, że droga jest monotonna. Dziwne uczucie bo jak byśmy spali a jednak o świcie jesteśmy gdzie indziej, niedaleko granicy rumuńskiej.

     

Wreszcie wschód słońca.

Przekraczamy granicę w Csengersimie. Celnik rumuński ku naszemu zdziwieniu mówi do nas po polsku: dziękuję, do widzenia . Jedynka, gaz i jesteśmy w nowym kraju. To wspaniałe uczucie. Mimo zmęczenia jestem bardzo szczęśliwy. Tak niedawno jeździłem jeszcze po swojskich drogach, które znam na wylot marząc o dalszym wyjeździe a teraz oto spełniają sie moje marzenia. Ściskam mocniej kierownicę. Dziekuje Ci, że wytrzymałeś... (dzisiaj z perspektywy kilku lat wiem, że taki wyjazd może wydawać się śmieszny, że to przecież niedaleko - jednak wszystko zależy jak daną trasę się pokonuje, czasem wyjazd kilkaset km może być większą przygodą i wyzwaniem niż lot w drugi koniec świata).



 Nie mamy tutejszej waluty. Pytamy się o kantor. Pewien miły Rumun wskazuje nam drogę. Wymieniamy forinty na leje. Juz nam się pomieszało od tego ciągłego przeliczania. Zlotówki na korony, korony na forinty, forinty na leje. W portfelu robi się pusto. Nie mamy kart płatniczych itp.



 Drogi kiepskie. Sporo dziur. Kręcimy się po okolicy. W Satu Mare chyba najbardziej spodobały mi się salony fryzjerskie skąd czuć było zapachy jak u nas dawniej, woda kolońska, jakieś perfumy w buteleczkach ze spryskiwaczem w postaci gumowego wężyka z gruszką, stare fotele pokryte czerwonawą skórą czy dermą, obok pan fryzjer w białym fartuchu. Poza tym mnóstwo odświętnie ubranych ludzi, nie różniących się bardzo od tych co zostali w Polsce poza Cyganami, nierzadko proszącymi o jałmużnę. Na poczcie miła atmosfera jak ze starych filmów, spokój i to co w nich czarnobiałe tu w kolorach.




Po pokręceniu się tu i tam wracamy na Węgry. Czujemy zmęczenie. Nie śpimy ju z ponad dobę, będąc praktycznie ciągle w drodze. Zaczyna padać. Gdy zatrzymujemy sie aby przykryć bagaż po chwili, zauważywszy nas zatrzymują się podejrzane typki . Zapala się światło od wstecznego i cofają do nas. Jesteśmy sami w polu. Muzyczka, przyciemniane szyby i nie wiadomo co im chodzi po głowie. Migiem zapięliśmy bagaż i gaz do dechy. Nie wiemy czy nas gonili bo mieszanka była bogata i pozostawialiśmy za sobą błękitną chmurę dymu. No i co teraz się może przydarzyć? Ano ciężko w to uwierzyć ale znowu zgubiliśmy łancuch. Stoimy w jakiejś wiosce i usuwamy usterki. Przynajmniej widzimy, że nas nikt nie goni. Jest gorąco. Ludzie nie wiem czy na nasz widok się pochowali czy pojechali na otwarcie jakiegos hipermarketu bo żywej duszy nie bylo widać. Rolety pospuszczane, cisza.





Uruchamiamy uliczny hydrant żeby ugasić pragnienie, robiąc przy tym niechcący wielką kałużę na środku drogi. Udaje się wszystko zrobić bez pomocy z zewnątrz i ruszamy dalej. Niespodzianka. Płyniemy promem przez rzekę. Dobrze, że mamy jeszcze trochę forintów i starcza nam na przeprawę. Prom na korbke. Ciekawe czy to efekt działania tutejszych zielonych czy też brak cywilizacji. Jest przynajmniej fajnie bo cicho. Niewyspani i przepoceni szukamy jakiegoś noclegu. W końcu lądujemy na campingu w Vasarosmenach. Nie chcą tam jednak naszych zlotówek i znów szukamy exchange . Trwa to dosyć długo. Kantory pozamykane, banki też. Własciciel pensjonatu w którym mamy nadzieje wymienić walutę, na pytanie Do you speak English ? wzrusza ramionami. Nie zna żadnego jezyka poza ojczystym i odrobiną rosyjskiego. Posługując się językiem rosyjsko-obrazkowym wymieniamy marki. Mamy już forinty na camping. Bierzemy długo oczekiwany prysznic i siadamy do kolacji. Namiot nasz wygląda nietypowo. To własciwie sam tropik a za podłogę służy folia budowlana kupiona dzień przed wyjazdem.




Wtorek 23.07.02 r. (Węgry, Slowacja)

Początek jak co dzień. Wstajemy, pakujemy się, małe śniadanie i w drogę. Jedziemy do Zahony na granicę z Ukrainą. Na przejściu długa kolejka. Mijamy ją prawą stroną. Węgrzy nas wypuszczają bez problemu. Ukrainiec chce od nas wizę. Nie mamy więc musimy dać na piwo. Dajemy w paszporcie 200 Ft (ok.4zl). Celnik usmiecha się, oddaje nam paszport, pieniądze i ... puszcza dalej. Niestety na samym końcu tej szopki cofają nas. Mało im dokumentów a raczej dolarów, których postanowiliśmy że im nie damy! Świnie nas nie przepuścili. Nie mieliśmy kasy na rozdawanie za nic. Zresztą miarka się przebrała i odeszła nam ochota na idiotów. Mimo szczerych chęci i całej przyjaźni dla braci Ukraińców wkurzyliśmy się i zawróciliśmy a właściwie po kilkudziesięciu minutach bezskutecznego wyłudzenia od nas baxów sami nas zawrócili. Co zrobić. Jedziemy na przejscie ze Słowacją przez Satoraljaujhely. Znowu prom ale tym razem napędzany silnikiem spalinowym. Pogoda nam dopisuje. Pięć minut na granicy i jesteśmy na Słowacji. Tu czujemy się prawie jak w domu. Można się wreszcie dogadac. Zatrzymujemy się w malutkim motoreście. Jemy pyszny i niedrogi obiadek. Smażony ser był na prawdę wysmienity. Bardzo pozytywnie wpływa to na nasze samopoczucie. Jedziemy do Koszyc. Tu też zatrzymujemy sie na campingu. Oprócz nas są Norwedzy, Holendrzy i Francuzi. Po zakwaterowaniu robimy rundkę by night po mieście zahaczajac o monopol.




Środa 24.07.02 r. (Słowacja)

Wyjeżdżamy wypoczęci.

Jedziemy malowniczą, górska serpentyną. Jeziora, lasy, potoki i góry tworzą widok jak z bajki. Trochę zaczyna się ślizgać sprzęgło ale drobna regulacja zupełnie eliminuje ten efekt. Na paliwie 91 jakie można dostać na Słowacji silnik chodzi bardzo dobrze. Na Węgrzech tankowaliśmy gotową mieszankę z dystrybutora. Szkoda, że w Polsce nie ma takich dogodności. Zaczyna dmuchać spod baku. Zatrzymujemy się by dokręcic świecę. Wstyd się przyznać ale nie wieziemy ze sobą żadnej zapasowej. Nie jest jednak potrzebna. W Tatrzanskiej Łomnicy jesteśmy wieczorem. Śpimy w okolicach Keźmaroka u starszego małżeństwa.

   


Czwartek 25.07.02 r. (Słowacja, Polska)

Wstajemy po 12 (!) godzinach. To juz ostatni dzień naszego wyjazdu. Żegnamy się z gospodarzami, dajemy im widokówki i wyruszamy. W Łomnicy kupujemy pamiątki (za bilon który nam zostal) i jemy hot-dogi w wersji mini czyli sama parówka w bułce (teraz takie sprzedaje się na stacjach paliw ale wtedy było to dla nas coś nowego gdyż hot-dogi miały zawsze dodatkowe składniki). Pogoda kiepska. Góry pogrążone są w chmurach. Praktycznie ich nie widac. Szkoda bo fajnie było by wreszcie trochę pochodzić. Mży. Korek na przejściu nas nie interesuje. Już nauczyliśmy się jak sobie z nim radzić. Jesteśmy w Polsce. Radość i smutek. Nie wiadomo czego więcej. Pozostało już tylko ok. 400 km. W Grabowie ostatni raz tankujemy. Tym razem za 10 zl. Jedziemy już na rezerwie i głupio by było pchać przed samym domem. W Kaliszu jesteśmy o 22. Ostatnie pamiątkowe zdjęcie przed blokiem i to już koniec naszego wyjazdu.

                                                                                Wyatt

                                                                                                                                                                            powrót